31 Mar

Effetha, czyli sztuka nowa - tekst Bogusław Jasiński

by Bogusław Jasiński

 

Nieraz słowa, przeczytane lub zasłyszane, nabierają niezwykłego blasku wtedy, kiedy przykładamy je do zupełnie innego pola doświadczeń niż te, z których prawdopodobnie same wyrosły. Tak właśnie się dzieje w przypadku zdania odnalezionego w traktacie św. Ambrożego „O misteriach” (nr 1-7): „Nie oceniaj go według wyglądu, ale według zadania. Rozmyślaj nad tym, co ci przekazał, uszanuj jego posługiwanie, uznaj godność”.  Dla piszącego niniejsze rozważanie skojarzyły się one najpierw z pojęciem effetha, któremu poświęciłem wiele miejsca w swej pracy pt. „Miłość”, a potem z nowymi, efemerycznymi przedmiotami sztuki, które starałem się wyprowadzać z mojej koncepcji ethosofii.

Effetha, czyli po prostu otwórz się – rozsznuruj się z form życia i sprawdź, czy na pewno jesteś! Oto, najkrócej ujmując, sens, który wlewam w to pojęcie. Bo wszak synonimem zamknięcia stają się formy, w które spowija nas życie codzienne. A wyjście poza nie jest przecież warunkiem wstępnym do odkrycia istnienia jako takiego. Czy jednak taka forma (czyli taka, która działa w materii życia)  jest tożsama z pojęciem formy, którego używamy mówiąc o przedmiotach sztuki? Prawdopodobnie nie jest tak co do  jej przedmiotu, ale raczej tak jest co do sposobu myślenia i jej używania. Rozważmy to.

Św. Ambroży w istocie mówi tu o tym, by koncentrować się nie na tym, jak się mówi, ale przede wszystkim na tym, co ma się do przekazania. W jakimś też sensie koresponduje to z najważniejszą tendencją w historii sztuki współczesnej, która zmierzała do degradacji przedmiotu sztuki i skierowania uwagi widza na to, co artysta chce przekazać innym.  W skrajnym przypadku mieliśmy do czynienia ze sztuką konceptualną, która od myśli szła do innej myśli, bez zapośredniczania jej w przedmiocie. Ale czy to oznacza także, że forma estetyczna tożsama jest po prostu z przedmiotem artystycznym?

Otóż całe to rozumowanie prowadzi do zasadniczego przekształcenia pytania o sztukę,  a mianowicie nie idzie już o to, by ciągle pytać co to jest sztuka, lecz – jak działa sztuka. Innymi słowy cały ciężar tego pytania spoczywa na funkcjonowaniu w naszej świadomości przedmiotu lub procesu, który uważamy za artystyczny a nie na ciągłym dookreślaniu, czym ten przedmiot jest, jakie ma właściwości i cechy „artystyczne”.  W skrajnym zatem wypadku nawet przedmiot codziennego użytku może być uznany za artystyczny o tyle, o ile rzeczywiście występuje w takiej funkcji i tak właśnie działa. Powiedzielibyśmy nawet: na mocy decyzji samego artysty oraz milczącej umowy, którą na tę okoliczność zawarł on z odbiorcą sztuki.

A zatem wyswobodzenie myśli z pytań o to, co jest sztuką i skierowanie całej uwagi na to, by odsłonić jej działanie staje się w istocie początkiem badania – inaczej: doświadczeniem warunków powstawanie nie tylko owych pytań, lecz również samej sztuki. Filozofowie w takim wypadku mówili zazwyczaj o badaniu okoliczności założonych samego przedmiotu badań.

Taka postawa niewątpliwie w pewnym sensie wynika z owych uwag św. Ambrożego o misteriach, ale również – przykładowo -  ze słów św. Augustyna: „Sam śpiewak jest pochwałą swego śpiewu” („Kazanie 34”).  Podkreślmy raz jeszcze: idzie tu o proces, a nie o przedmiot. I to w owym procesie odsłaniają się zarówno warunki i założenia istnienia przedmiotu, jak i sposób jego działania i rozumienia. A to zupełnie inna perspektywa, która niewątpliwie otwiera nam nowe pole do rozmowy również możliwości do sztuki innej, niż ta, zamknięta li tylko w przedmiotach. Bo – mówiąc słowami pewnego mędrca – gdy palec wskazuje na księżyc, to tylko głupiec patrzy na palec.

Dlatego właśnie w tym miejscu wprowadzamy pojęcie doświadczenia. Bo tylko ono pozwala z jednej strony badać okoliczności założone samej sztuki, z drugiej zaś przyglądać się sobie jak w zwierciadle. I tu dopiero wchodzi całe bogactwo duchowego kształtowania, i stąd też te inspiracje św. Ambrożym oraz św. Augustynem.

Punktem wyjścia jest jednak zawsze owo effetha, czyli otwarcie się na byt jako taki. Tu bowiem odnajdujemy ziarno nowej sztuki, która nie jest tylko przedmiotem artystycznym. Bo wszak zmierza ona wprost do kształtowania ducha. Kto wie też, czy tym samym nie przywracamy właściwą, ale zapomnianą dziś rangę sztuce, która została upokorzona przez formy życia i sprowadzona li tylko do jego ozdobnika. A ma być wszak recenzentem tego życia. Być może tylko o takiej sztuce warto mówić. I tylko dla takiej w ogóle można rezerwować nazwę Sztuki. W niej bowiem znajdujemy ocalenie.

Jasno zatem widać, że taka sztuka nie może zasłaniać samego istnienia, lecz przede wszystkim być jego wyrazem. Nie zdobi, lecz wydobywa spod pokładów życia moc i tajemnicę bytu. W pewnym więc sensie jest to działalność demaskatorska i wywrotowa, bo demistyfikuje formy życia. Może trochę rewolucyjna, a może nawet i buntownicza, ale przecież właśnie takimi być chcieli od zawsze sami artyści.  Dodajmy jednak, że jeśli nawet mówimy o buncie i rewolucji, to w imię celów, które sam ów bunt przekraczają. Wszak ostatecznie chodzi o doświadczenie oczywistości samego istnienia, a to  jest wiecznym pokojem. Czyli doświadczeniem harmonii.

Sztuka, o której tu mowa, jest też niewątpliwie żywa, bo nie zamyka się w tworzeniu przedmiotów. Nie chodzi jednak o to, że sztuka tradycyjna, czyli przedmiotowo zorientowana, była „martwa”, lecz raczej o to, że była wytworem wyobraźni i ręki człowieka, wyrażając wyłącznie jego umysł i jego zdolności rozumowe. Tymczasem sztuka, o której mówimy, czyli wyrastająca z ethosu istnienia, staje się niejako przekaźnikiem głosu bytu a sam artysta jeno czułym medium, poprzez które ów głos płynie. Jeśli nawet wiesza na wietrze flagę z wypisaną na niej modlitwą, to przecież nie on się modli, lecz sam wiatr wypowiada słowa i zdania tej modlitwy. Sztuką zatem staje się nie tylko nastawienie się na takie słowa, ale również samo ich słuchanie. A to zaś sprawia, że zarówno artysta, jak i jego odbiorca, działają w tym samym horyzoncie doświadczenia. I właśnie takie doświadczenie jest kluczem do rozumienia takiej sztuki. W tym zatem sensie mówimy o sztuce „żywej”. Jest to zatem całkowita zmiana strategii tworzenia: nie tylko kreuję, lecz odsłaniam; nie jestem demiurgiem, lecz cichym pasterzem bytu. Sam impuls twórczy nie idzie już wyłącznie z mojego umysłu, lecz przede wszystkim wzmacniam i potęguję sygnał płynący spoza mnie samego – z istnienia jako takiego. Nie bójmy się zatem, ani „Misteriów” św. Ambrożego, ani też ducha Eleusis – to naprawdę nic nie szkodzi, iż przekraczają one miarę naszej poprawności myślenia i czucia. Bo wszak ta miara skrojona jest na miarę życia – jego materii i porządku.

Rzecz jasna w sensie ściśle metafizycznym (resp. teoretycznym) powinno się (zapewne w innym miejscu i w innym trybie) precyzyjnie omówić tę dialektyczną triadę i dzięki temu być mądrzejszym o doświadczenie jej drogi, a mianowicie od tego, co nieświadome poprzez to, co świadome do tego co w swoisty sposób nadświadome. O ile bowiem sztuka przedmiotowa z poziomu świadomości  opisywała i dotykała tego, co nieświadome, o tyle sztuka wyrastająca z doświadczenia oczywistości samego istnienie, czyli z jego ethosu, ujmuje w nawias lub cudzysłów całą tę drogę, a zatem na swój sposób jest nadświadoma całej tej tradycji i tej drogi. Mówiąc metaforycznie jest rzeczywiście „za” tym wszystkim. Oto nowe pole wrażliwości i nowe pole kształtowania ducha. Jest tu miejsce nie tylko na nowe odczytanie rytów Eleusis, ale także – wreszcie – uważne czytanie Artaud z jego wizją kathartycznego teatru. Tym razem bez zbędnej retoryki i bez dodatkowych epitetów – wprost i dosłownie.

Mówimy cały czas o tym samym: o człowieku, o jego godności i o jego duchowym przesłaniu.  I dokładnie tak samo godny ma być artysta, jak i godny jego widz – ani jeden, ani drugi nie kłamie i nie błaznuje. I tak, jak pochylamy się nie tylko nad dziełami, ale i nad ich intencjami, (bo taki jest sens brania w nawias samej sztuki, czyli badania jej okoliczności założonych),  podobnie też jak i wcześniej nie rozpatrujemy samych grzechów dla nich samych, lecz bacznie spoglądamy na ich intencje – i to dopiero pozwala nam oddzielić sam grzech od grzesznika.  Bądźmy zatem i miłosierni wobec samej sztuki. Oto sens tej drogi doświadczenia. Bo zawody wygrywa się na treningach, a nie na hucznych imprezach – proces jest stokroć prawdziwszy od celu. Właśnie w tym sensie przekraczamy tradycyjne rozumienie sztuki ku byciu sztuką.

Nasz artysta zatem jest zawsze na służbie – służbie bytu. Jego zaś naturalną cechą jest uważność – czyli eliminacja form na rzecz wyzwolenia spoza nich samego istnienia. A używając metafory wcześniej użytej: patrzenie wprost na słońce, a nie na palec, który je wskazuje. Idąc jednak konsekwentnie dalej – już nie po słowach św. Ambrożego, ale po ich przesłaniu – powiedzieć też powinniśmy, że i mówić zaczynamy o misteriach, ale bez samych misteriów. Bo taki jest ostateczny sens tego badania i tego doświadczenia, o którym mówimy. To także swoiste smakowanie wolności - „od” form: życia i tradycyjnej sztuki. I dopiero na tle takiego doświadczenia wyświetlamy całą resztę, a więc i sztukę również.

Przesłanie to – zauważmy – w gruncie rzeczy staje się także trudem zaczynania ciągle od nowa, bo przecież dotykamy bytu czystego lub – jak niektórzy chcą – nagiego. A czynimy to w trosce – o siebie i o widza.

Czy taka sztuka (bez sztuki – paradoksalnie mówiąc) zastępuje religię i filozofię? Pewnie tak, ale tylko wtedy, kiedy te ostatnie naprawdę są martwe.

Na tym właśnie polega nasze ZA – czyli wyjście poza sztukę. Bo okazuje się, że w przeważającej mierze dotychczasowy człowiek istniał przede wszystkim konceptualnie, to znaczy był „dla” filozofii, sztuki i religii. Tymczasem chodzi tu o to, by wreszcie „dla” siebie, a o tym wszak traktuje ethosofia (której podstawy wyłuszczyłem w „Tezach o ethosofii”). Tu odsłania się człowieczeństwo poza tym wszystkim i w obliczu bycia jako takiego. Od tego też wychodzi nasz artysta. Dlatego również nieustannie badamy i sztukę, i filozofię, i religię.

Tak też nie tyle rodzi się, co zostaje na nowo odkryta zupełnie nowa zmysłowość – jakby w oderwaniu od życiowego uwarunkowania. Czy to jest jakaś szansa na ocalenie człowieka, to znaczy na to, że będziemy widzieć siebie takimi, jakimi jesteśmy naprawdę, a nie takimi, za jakich uważa nas  sztuka, filozofia a nawet religia? Czy tu właśnie przebiega podstawowy front bitwy o nas samych w dzisiejszym świecie? Bo wszak chodzi nie o to, aby być zdefiniowanym jak wiązka ról do odegrania w życiu, ale właśnie o to, aby być – być przede wszystkim i w całej oczywistości tego faktu, niewątpliwie rzeczywistego. Bo jest tylko to, co jest – reszta jest ułudą i pozorem.