22 Maj

DresKOD - Wywiad z Maxem Skorwiderem - Rozmawia Mateusz Bieczyński

by Mateusz Bieczyński

MB: Powiedz mi proszę jak doszedłeś do tego, że chcesz robić projekt „DresKOD”? On jest w gruncie rzeczy bardzo osobisty. Jak do Ciebie dotarła decyzja, aby właśnie ten temat podjąć. Bo przecież jedną rzeczą jest samo doświadczenia, a drugą decyzja, że właśnie to doświadczenie stanie u podstaw nowego projektu. Że odbierasz to tak indywidualnie i zaczyna cię to interesować jako istotny temat własnej kreacji.

MS: Wydaje mi się, że zacząłem funkcjonować w dwóch światach. Zewnętrznym – bezpośrednim otoczeniu mojego mieszkania, oraz w jego wnętrzu. To sprawiło, że powstał w moim życiu pewien dualizm. Radykalnie się te sfery od siebie różniły. Moje zachowanie na zewnątrz nie było zgodne z moją wolą i ochotą. Musiałem się do niego dostosować, ponieważ znajdowałem się w sytuacji zastanej. Gdy wychodziłem na ulicę niejednokrotnie byłem zaczepiany. Należało wykształcić jakieś mechanizmy obronne. Realizacja tego projektu jest jednym z nich. Rodzajem przepracowania sytuacji, w której się znalazłem.

Ale czy oprócz obserwacji jest tutaj również element fascynacji?

W dużym stopniu w projekcie tym jest element fascynacji, ponieważ przedmiotem mojego zainteresowania jest to środowisko, które znam, ale do którego nie przynależę. Nigdy też do niego nie należałem. A ono w jakimś sensie się wizualnie wyróżnia. Jest głośniejsze, pewne siebie, w grupie przynajmniej. Ja zawsze byłem takim wnikliwym obserwatorem, interesowali mnie ludzie, już w dzieciństwie, którzy się wyróżniali. Zwracałem uwagę na karłów, ludzi z kurzajkami na twarzy, z jakimś defektem, nieregularnością. Wydawali mi się oni bowiem o wiele bardziej interesujący niż ci pozbawieni takich wyróżników. Osoby żyjące w życiu ulicy najczęściej mają w sobie taką siłę przebicia, że nie sposób ich zignorować i nie zauważyć. Wbrew pozorom mają oni w sobie również bardzo dużą inteligencję i zaradność życiową, taki spryt. Oni również są w zaskakujący sposób świadomi. Potrafią posługiwać się językiem, który mnie niejednokrotnie zaskakiwał. Oprócz potocznego języka znają się na wielu rzeczach.

W tytule projektu „Dres kod” pojawiają się oczywiście dwuznaczności wynikające z fonetycznej zbieżności z „dress code”, ale również pojawia się w nim odwołanie do jakiegoś specyficznego porządku, określonej dla jakiegoś środowiska hierarchii wartości. Mamy tu odwołanie do reguł postępowania, określonego sposobu bycia. Jest tu pewna inna wizja świata. Tutaj pojawia się w tym zestawieniu prace, gdzie zestawiasz te obrazki ze sztuką – miraże czy człowiek witruwiański. W tych zderzeniach widać, że można napisać zupełnie inną historię kręgu kulturowego czy kulturystycznego, jak można to określić…

To jest raczej taka wypadkowa zderzenia tego, co siedzi we mnie, z tym, co od nich dostaje. Tak, że w pewnym stopniu jest to forma reakcji i próba pomieszania tych dwóch światów. Wracając do tytułowego pojęcia „dres kodu”, pewnej unifikacji, która dotyczy tej społeczności, to jest ona dosyć mocno akcentowana. Widać to doskonale po sposobie poruszania się. Ręce schowane do kieszeni są częścią tych reguł zachowania. Czapeczka z daszkiem odwróconym w lewo lub w prawo ma informować o tym, czy ktoś jest z Wildy czy z Dębca.

Czyli określony dress code również w grupie określanej potocznie dresiarzami również istnieje?

Istnieje, oczywiście i jest dla tej grupy bardzo ważny.

Czy podzielisz się jakimiś smaczkami, które są twoim zdaniem najbardziej interesujące?

Są takie sposoby noszenia spodni. Wystawianie języka w butach lub chowanie sznurowadeł pod język. Jest to istotne. Ciekawe było jednak obserwowanie tzw. dresów na siłowni, bowiem oni stali się w pewien sposób metroseksualni. Są oni wydepilowani, ogoleni, opaleni. Paradują jak ekshibicjoniści pokazują swoje ciała, często ocierając się o siebie nawzajem. Widziałem też sytuację, gdy po ćwiczeniach mieli oni możliwość wyboru pryszniców w kabinach lub łączonych i chętniej decydowali się na te drugie. Przy czym należy podkreślić, że są oni na ogół zdecydowanymi i zadeklarowanymi homofobami. Pewne jednak ich zachowania i skłonności zaprzeczają temu bardzo mocno.

Jest jeszcze drugi etap tego projektu, jakim jest Twoja przemiana oraz wizyta w Muzeum Narodowym. Jest tu element autoprzemiany. Pokazujesz siebie w takiej roli, jaką obserwowałeś. Jak to właśnie rozumiesz, że wszedłeś w to tak głęboko, że nie tylko obserwowałeś, ale również w pewnym sensie podjąłeś próbę przejścia na drugą stronę.

Na początku gdzieś tam, na początku zapewne nieco nieświadomie, zauważyłem, że sobie pewne rzeczy notuję. Uczę się specyficznego sposobu wypowiedzi, jaki jest charakterystyczny dla tej właśnie grupy. Uczyłem się tego języka. Przede wszystkim w lecie, gdy miałem otwarte okno i słyszałem wszystko od strony ulicy przy której mieścił się klub z autonatami do gry, gdzie się spotykali. Oprócz tego, gdy wychodziłem na zewnątrz natykałem się na zaczepki, bowiem nie są to ludzie dyskretni, ale bardzo ekspansywni. Tak, że wychodząc na zewnątrz lub siedząc w domu nieustannie doświadczałem tego języka. Przyszło mi zatem do głowy, że czas się tym zająć. Włączyć nie tylko doświadczenie wizualne, ale również słowne do powstającego projektu. Chciałem wniknąć do nich, tak jak oni wnikają do mojego świata. Chodziło o pomieszanie porządków i doświadczeń. Stopniowo zacząłem się przemieniać – znalazłem sobie odpowiednią siłownię, zacząłem ćwiczyć przed lustrem pewne rzeczy, „podziwiałem swoje ciało”. Okazało się, że jest również dużo ciekawych elementów, które przekonywały mnie, że mogę pokonać pewne bariery mojego własnego ciała, zacząć je modelować, jak mówią – nieco artystycznie – wizytujący siłownię – rzeźbić je. Było to duże wyzwanie. Takie aktorskie ćwiczenie i notowanie sobie tego co zasłyszę lub celowo podsłucham. Zakładałem bowiem podsłuch przy parapecie i mam kilka godzin nagrań. Także też w jakimś stopniu przyswajałem ten język.

Czy zatem masz nieco sympatii dla tego środowiska?

W gruncie rzeczy to środowisko jest całkiem zabawne. Nie są tylko i wyłącznie głupi i nie stoją na ulicy tylko po to, aby komuś coś złego powiedzieć. Wśród nich są również ci, którzy z tego środowiska się wywodzą, ale prowadzą normalne życia – chodzą do pracy i nie są gangsterami. Zdarzały się takie sytuacje, gdy niektórzy członkowie tej grupy byli bardziej sympatyczni gdy pojawiali się samodzielnie, ale stawali się mniej sympatyczni, gdy występowali w grupie, bowiem wówczas pozostawali pod wpływem pewnego kodeksu. Nie mówię przecież w moim projekcie, że ludzie ci są jednoznacznie dobrzy lub źli. Raczej chciałem zwrócić uwagę na fakt, że będąc marginesem są oni strasznie aktywni, a teoretycznie powinien być niezauważalny.

Na ile myślisz, że przy zderzeniu obu tych światów – tego Twojego i tego przedstawionego – można określić stosunek ich w realnej rzeczywistości?

Myślę, że to jest bardziej pytanie do socjologów, ale na pewno widać różnice w strukturze społecznej poszczególnych dzielnic. Wszystko zależy od tego, gdzie się jest. Mi się podoba, że tutaj akurat wszystko się ze sobą miesza. Są tutaj i ludzie kultury, artyści, ale również normalni ludzi, których nie widzimy na co dzień, grzeczni, którzy sprzątają po swoich pieskach, ale także ludzie groźni i ci najgroźniejsi, określani często jako ludzkie z marginesu, w jakimś sensie tworzy się stopniowo jakaś równowaga. Nie chciałbym, aby w Polsce była taka polityka społeczna, jak we Francji, gdzie się pewne grupy przesiedla w jedno miejsce, niejako izolując od reszty społeczeństwa, gdzie tworzy się swoiste getta, w których lepiej się nie pojawiać, jak np. w St. Denis pod Paryżem.

W rysunkach, które przedstawiasz pojawiają się cytaty, wypisy i hasła. Jest jakiś klucz według którego je wybierałeś. Czy jest jakiś klucz ich rozumienia?

Zrobiłem wiele rysunków, ale do projektu wybrałem te najbardziej charakterystyczne. Kilka najmocniejszych, które najtrafniej ilustrują sytuacją, z którą spotykam się w moim najbliższym otoczeniu. Są to najczęściej cytaty oraz para-cytaty z tego, co mówią chuligani i kibice, ludzie stąd. Zasłyszane rzeczy. Komentarz rysunkowy zmienia ich sens nieznacznie. Przesuwanie akcentów wprowadza oczywiście akcenty ironiczne i satyryczne.

Gdy poszedłeś do Muzeum i omawiałeś dzieła specyficznym językiem, to miałem wrażenie, że tą specyficzną formę wkładasz też parę szczerych wypowiedzi…

(śmiech) Jest dosyć sarkastyczny i ironiczny. Wiadomo, że nie zakładałem idąc do muzeum, że wizyta ta będzie miała z góry ustalony przebieg. Postawiłem na improwizację i nie było scenariusza. Obiegowe opinie na temat niektórych prac przydały mi się jednak, bowiem nakręciłem się jeszcze bardziej. Przez to też w jakimś stopniu ta praca nie jest prostą wizytą dresa w muzeum, ale jest wypadkową mnie samego i osobowości, maski artystycznej, którą przybrałem. Wiadomo zatem, że nigdy nie będzie to przekaz w pełni obiektywny. Nie mamy do czynienia z jaką rekonstrukcją.

Elementem fascynującym w tym zderzeniu jest zestawienie wizerunku sztuki wysokiej oraz typowego dresa. Z drugiej strony jednak w usta tego dresa zostały włożone pewne wypowiedzi, które można odczytać jako elementy społecznej krytyki i wyraz oczekiwań społecznych wobec treści prezentowanych na wystawach. Lud wchodzi do muzeum, świętego przybytku sztuki i jest niezadowolony z tego co widzi.

Przychodzi dres do muzeum i widzi, że rzeczy, które tam wiszą zupełnie mu wiszą. (śmiech).

Ale właśnie nie wiszą. Przecież one całkiem wymownie go pobudzają. Wywołują całkiem silne reakcje.

Wydaje mi się, że gdybym ja szedł tam jako ja, to bym położył większy nacisk na element wrażliwości odbioru na sztukę. Nie pozwoliłbym sobie na taką dozę bezczelności i chamstwa. Wcielenie się w dresa umożliwiło mi zrobienie czegoś, czego nigdy bym nie zrobił będąc tam sobą.

W ten sposób wracamy do tytułu, do dres kodu – kodu pewnych zachowań charakterystycznych dla określonego środowiska. Nie jest tak, że różnicą pomiędzy Tobą a tym, kogo naśladowałeś jest jedynie nałożenie pewnego gorsetu formy, gdy tymczasem stopień krytyki w obu przypadkach mógłby być taki sam?

Uwolnienie takie dawało mi możliwość przekroczenia pewnych konwencji. W miarę działania w muzeum było mi coraz lżej i łatwiej. Najtrudniej było zacząć. Był to rodzaj uwalniania się. Miałem taką ochotę, aby powiedzieć więcej, jednakże ostatecznie sprowadziłem to do 15 minut filmu. Nie wchodziłem jednak w fizyczną interakcję ze sztuką – nie niszczyłem jej, jednakże zakłócałem jednoznacznie pewien mir miejsca, w którym panują inne zasady niż te, które ja ze sobą tam wniosłem. Wypowiedziałem się głośno na pewien temat, chamsko, wulgarnie.

No tak, pamiętam kiedyś taką wypowiedź kibica Lecha: „my nie wchodzimy do muzeum, to dlaczego oni przychodzą na stadiony…”. Z całą pewnością praca ta przekroczyła pewne granice, które są silnie społecznie zafiksowane.

Miałem okazję się nieco wyżyć na dwóch rzeczach. Jest bronią obosieczną. Mogłem się wyżyć na otoczeniu, które mnie denerwowało, ale jednocześnie nieco na stęchliźnie muzealnej.

Mamy zatem do czynienia z projektem kompleksowym.

Można tak powiedzieć.