20 Gru

Siedemdziesiąt lat ze sztuką

by Mateusz Bieczyński

 

Z Richardem Demarco rozmawia Mateusz Bieczyński

MB: Czy można w paru słowach streścić historię poprzednich 69 edycji „Festiwalu Fringe” w Edynburgu?

RD: Wystawiałem na Festiwalu w Edynburgu wystawy sponsorowane przez wiele rządów światowych na raz. Szkocja niekiedy nie wydawała na nie ani pensa. Mogę zatem powiedzieć, że w wielu edycjach Europa dawała mi możliwość zrobienia tego co chciałem: wyedukowania Brytyjczyków w miłości do sztuki. Chciałbym, aby 70 edycja festiwalu była okazją do tego samego.

MB: Okazją do ponownego umiędzynarodowienia Edynburga…?

RD: Edynburg nie wymaga umiędzynarodowienia jeżeli chodzi o jego mieszkańców, bowiem Wyspy Brytyjskie od zawsze były miejscem przyciągającym ludzi z całego świata, którzy się na nich osiedlali, jednakże wymaga nieustannego przypominania, że nie ma jednej kultury; że kultura wymaga różnorodności opartej na dialogu. Szczególnie ważne jest to przypominanie w kontekście Brexitu.

MB: Richardzie, miałeś 17 lat, gdy Festiwal w Edynburgu odbywał się po raz pierwszy. Był to rok 1947. Przebyłeś wraz z nim długą drogę. Widziałeś wszystkie edycje. Czym jest dla Ciebie to doświadczanie?

RD: Rzeczywiście 70 lat z jednym festiwalem to długo (śmiech). Pamiętam jednak czym ten festiwal był na początku i czym jest dzisiaj. W okresie zaraz po II wojnie światowej wyznacznikiem poziomu kulturalnego miast było posiadanie filharmonii. Edynburg nigdy jej nie posiadał. Można zatem powiedzieć, że w punkcie startowym był kulturalną i artystyczną prowincją. Myślę, że podjęcie decyzji o zapoczątkowaniu festiwalu w roku 1947 roku było ryzykowną decyzją ze strony miejskiego magistratu, zwłaszcza wobec biedy, głodu, zniszczeń wojennych. Dla ludzi mieszkających w tym mieście zetknięcie ze sztuką było szokiem. Gdy jednak po raz pierwszy zapalono światła oświetlające zamek wszyscy byli pod wrażeniem. Do miasta przybyli artyści z różnych krajów. Było to nowe doświadczenie, które otworzyło nowy rozdział w historii. W moim odczuciu trzytygodniowy festiwal sztuki w tym – wówczas zmizerniałym – mieście podziałał jak lekarstwo na wojenną traumę. Gdy się zakończył pozostała tęsknota – tak silna jak tęsknota dziecka za odjeżdżającym wozem cyrkowym. Wspaniały świat odjechał…

MB: Tak powstała idea kontynuacji, czy tak?

RD: Tak. Na pewno zmotywowało to mnie do założenia galerii. Zmotywowało mnie to do wypełniania miasta sztuką w okresach pomiędzy kolejnymi edycjami festiwalu.

MB: Myślisz o sztuce jako o lekarstwie na strapienia świata. Zawsze słysząc takie deklaracje zastanawiam się nad pewnym paradoksem zapotrzebowania na sztukę. Z jednej strony sztuka jest najmniej niezbędnym do życia dobrem wedle Piramidy Potrzeb Maslowa. Z drugiej strony jednak sytuacje ekstremalne – np. wojna – wielokrotnie udowadniały, że właśnie wiara w sztukę pozwalała ludziom przetrwać – przykładem może być twórczość więźniów w obozach koncentracyjnych. Z perspektywy dostatku sztuka wydaje się zbędna. Z perspektywy niedostatku, z perspektywy ekstremalnego doświadczenia staje się niezbędna…

RD: Cierpienie ludzi podczas pierwszej wojny światowej znalazło największy wyraz w poezji. W Edynburgu właśnie znajduje się muzeum poezji żołnierskiej. Pokazuje ono sposób na wydobywanie się z post-traumatycznego stresu. Wierzę zatem głęboko w sprawczą, czyli terapeutyczną funkcję sztuki. Trudno mi się zatem zgodzić z ekonomicznym podejściem do życia zakładającym zbędność sztuki.

MB: Wedle Twojej koncepcji sztuka zatem nie tylko jest człowiekowi niezbędna, ale pełni tak istotne funkcje w życiu społecznym, że nie można jej niczym zastąpić…

RD: Odpowiedź na to pytanie jest i nie jest prosta zarazem. Oczywiście mówienie o sztuce, czy szerzej o kulturze jako o najważniejszym wyróżniku gatunku ludzkiego spośród innych gatunków wydaje się dzisiaj bardzo zużytym hasłem. Także mówienie o sztuce jako instrumencie społecznej przemiany pojawiało się już w wielu kontekstach i wydaje się czasem nieco zużyte. Jest tak zapewne wówczas, gdy hasła te są przywoływane jako wytrychy, a nie towarzyszy im pogłębiona refleksja na temat siły sprawczej sztuki – na temat realnych skutków obcowania ze sztuką przez odbiorcę. Tymczasem skuteczność sztuki jest porażająca w swojej prostocie. Odbiór dzieła sztuki polega bowiem na odwróceniu uwagi od codzienności. Polega na skierowaniu procesu myślowego na nowe tory. Nawet jeżeli widz będzie podrażniony i niezadowolony z tego co zobaczył, tego z czym się zmierzył; nawet jeżeli zaneguje przesłanie płynące z treści dzieła sztuki, to spotkanie z tym dziełem pozostawi w nim trwały ślad, który będzie dojrzewał i ostatecznie zawsze wykiełkuje z niego owoc intelektualnej refleksji. Refleksja ta jest pierwszym krokiem do pozytywnej zmiany świata.

MB: Twoja wiara w siłę sztuki miesza się jednak z podejściem krytycznym. Podczas pobytu w Poznaniu kilkakrotnie krytykowałeś światową festiwalizację sztuki. Jak pogodzić obie te perspektywy – wiary i niewiary w sztukę?

RD: Oczywiście, że nie jestem zadowolony z tego, że sztuka, która kiedyś wypływała z czystego zaangażowania ludzi tak się skomercjalizowała. Dzisiaj wielu ludzi myśli przede wszystkim o zarabianiu, a nie o tworzeniu dzieł, które będą pobudzająco i twórczo oddziaływać na umysły odbiorców.

MB: Czy jest jeszcze nadzieja dla kultury w Europie?

RD: Myślę, że duch odnowy będzie wypływał z obrzeży wielkiego świata sztuki, a nie z jego centrum.

MB: Taka przepowiednia brzmi niezwykle pozytywnie w kontekście miejsca, w którym się spotykamy. Poznań nigdy nie stanowił na mapie Europy wiodącego ośrodka kultury i przez wielu był postrzegany jako artystyczna prowincja…

RD: To wspaniale! (uśmiech) Jeżeli mam rację, to znaczy, że jako ośrodek kultury położony na obrzeżach macie tu więcej narzędzi do zmiany oblicza sztuki niż centra wokół, których rzekomo orbitujecie. Do dzieła zatem!