26 Lut

Andrzej WIĘCKOWSKI - "Zaginiony między dziadem, a wnukiem"

Oceń ten artykuł
(0 głosów)
by Galeria Photozona
/ in Archiwum

 

Andrzej Więckowski jest pisarzem, bywał dziennikarzem (m.in. w Wolnej Europie, z którą związany był przez 15 lat). Był założycielem i redaktorem zachodnioberlińskiego miesięcznika „Archipelag”, z którym współpracowali najwybitniejsi pisarze polscy (T. Karpowicz, G. Herling-Grudziński, W. Wirpsza, W. Odojewski) i niemieckojęzyczni (G. Grass, F. Dürrenmatt).

W latach 1970-2015 współpracował z „Odrą”. Był kierownikiem literackim Wrocławskiego Teatru Lalek, kierownikiem Działu Kultury w RWE, wykładowcą w Kolegium Karkonoskim, doradcą dyrektora Filharmonii Dolnośląskiej, członkiem zarządu starostwa, ale pracował też na zmywaku i wiele lat na budowie. Jednym z ważniejszych momentów w jego życiu była też praca przy likwidacji budowli, sprawozdawał mianowicie na żywo upadek berlińskiego muru. Obecnie redaguje „Format Literacki” oraz książki serii Arch2pelag, a także towarzyszy esejami wydarzeniom artystycznym (m.in. galerii PhotoZona) i naukowym.

Wernisaż wystawy: 24 listopada 2017 r. (piątek), godz. 17:00

Zaginiony między dziadem a wnukiem

Widmo w szkatule z mgły, czyli wspomnienie, które wywołuje stare zdjęcie sprzed moich, już starca, urodzin. Nastawiam starą płytę na patefonie, głębiej nawet: cylinder na fonografie. Fonograf opatentował Edison w roku 1878, czyli trzy lata po narodzinach mojego dziadka, ojca mojego ojca. Nieraz się tak zdarza, że dziada od wnuka dzieli tak długi czas. Ten oto dziad mój, Wincenty, zrobił sobie ten portret w roku 1920 w atelier Martina Kleina w Nowym Jorku, kiedy po dwunastoletnim pobycie szykował się do powrotu do Polski. Miał wtedy 45 lat. Kiedy ja się urodziłem, miał lat 74. A kiedy syty swoich dni umierał, ja byłem w klasie maturalnej i miałem w pamięci wiele wspólnych chwil i wiele jego opowieści. To zdjęcie odtwarza jego głos, jego charakterystyczne ruchy.

Po tych ruchach poznałem w tłumie nigdy przedtem niewidzianego wuja, brata mego ojca, kiedy po blisko 50 latach w Alzacji, przyjechał do Polski. Powtarzamy się rodzinnie. Tak też żyje przeszłość: mnie również można rozpoznać po tych charakterystycznych ruchach. Dziadzia, tak wszyscy o nim mówiliśmy, miał je w najbardziej charakterystyczny sposób. Był synem i wnukiem, ale dla nas protoplastą. I to wyjątkowym, bo żyjącym z nami razem, w różnych czasach i cywilizacjach w tej samej chwili. Postać mityczna na co dzień. Już jako podrostek zdumiewałem się tą jednoczesnością, tą geologiczną perspektywą współczesności, której byłem intymnym świadkiem i współuczestnikiem i którą niosę z sobą. A te ruchy charakterystyczne mają też moje wnuki, one poniosą je jeszcze dalej. Teraźniejsza przeszłość wdziera się w przyszłość jako w możliwe i tak ją realizuje. Dziejowość żywa, realnie egzystująca histroria.

Wskutek donosu Wincenty, ojciec trojga dzieci i jedyny żywiciel, został wzięty w 1904 roku na wiosnę do wojska, a na jesieni już wymaszerował na wojnę rosyjsko-japońską przez Europę i całą Syberię do Mandżurii nad Morze Żółte. Poruszali się w trybie wojennym forsownymi marszami, koleją i rzecznymi statkami. Po miesiącu od wyruszenia z Mińska Mazowieckiego jego pułk był już nad Wołgą w okolicach Saratowa. Dlaczego ciągnęli tamtędy, dziadzia nie umiał odpowiedzieć, i myślę, że w sztabie jego pułku nie wiedzieli tego także.

W Saratowie wsiedli na statki i popłynęli w górę Wołgi do Permu, gdzie po kilku tygodniach postoju załadowano ich do wagonów towarowych kolei transsyberyjskiej. Dlaczego nie jechali koleją bez przerwy, nie wiadomo. Ciągle wysiadali, szli piechotą kilka dni, rąbali drzewo na opał do parowozów, potem znowu wsiadali do wagonów, gdzie było przynajmniej ciepło od rozgrzanej do czerwoności kozy. Mogli rozebrać się do naga i wystawić mundury i bieliznę na patykach na zewnątrz, żeby zamrozić wszy i strzepnąć je w tajgę. Kiedy wszy już nie dokuczały i mogli się wyspać, znowu wysiadali, szli kilkaset kilometrów, wsiadali, mrozili wszy i tak w kółko. Gdyby wtedy brali udział w bitwie, to mogliby jej nie zauważyć.

Gdy nastał rok 1905 i padł Port Artur, przekroczyli Ural i zatrzymali się w Jekaterynburgu. Patrzyli jeden na drugiego w ścisku i oddychali swoimi wyziewami w byłych stajniach. Ale ruszyli wreszcie. W marcu pomagali budować tory w okolicach Bajkału i łowili ryby w przeręblach jeziora, bo nie było co jeść. Latem grzali swe szkielety gdzieś nad Amurem i tam też żywili się głównie łowionymi rybami. Wojna była już sromotnie przegrana. Szli jednak dalej przez Mandżurię do Władywostoku zdziesiątkowani przez choroby, głód i wycieńczenie.

W okolicach Nikolska Ussuryjskiego zatrzymała ich zima. Codziennie uprzątali śnieg wokół obozu i usypali z niego wysokie na kilkadziesiąt metrów hałdy. W marcu 1906, kiedy śnieg za dnia zaczął się już topić, zaczęli te hałdy rozsypywać. Gdy już je po wielu dniach splantowali, przemaszerowali zgarbieni i kulejąc do Władywostoku.

Tam zaokrętowano ich na stary frachtowiec, który początkowo klucząc między krami popłynął przez Morze Japońskie i Morza Chińskie, przez Cieśninę Malakka, gdzie zaczęli umierać z upału i pragnienia, przez Ocean Indyjski, Morze Arabskie, Morze Czerwone, Kanał Sueski, Morze Śródziemne, Dardanele, Morze Marmara, Bosfor i Morze Czarne, aż wreszcie zacumowali w Odessie.

Bez bitwy i jednego wystrzału w ciągu niespełna roku wymarła jedna trzecia pułku. Pozostałym przy życiu, tym upiorom o płonących oczach, powiedziano, że mogą iść do domu. Dziadek Wincenty wyruszył z Odessy w kierunku Kalisza i jak na skrzydłach poleciał, bez ciała lekki jak duch, bo już po dziesięciu dniach był w domu, w Strzałkowie. Ucałował próg domu i zasnął. Spał bez przerwy trzy dni, a gdy się obudził, wyklepał kosę i poszedł kosić żyto, bo był już lipiec.

A potem przyszedł następny lipiec. Wreszcie wczesną wiosną 1908, nie czekając na lipiec kolejny, zaraz po Wielkanocy wyruszył do Hawru, gdzie czekać miał na niego kolega z wojska, skąd chcieli wyruszyć do Nowego Jorku. Kolegi z jakiegoś powodu nie było, również biletów, które miał zakupić. Dziadek szwendał się kilka dni po porcie szukając okazji. Został palaczem na statku, który płynął do Tangeru. W Tangerze pracował jako tragarz przez trzy miesiące i zarobił na bilet do Nowego Jorku.

Ledwie dopłynął, natychmiast znalazł pracę kamieniarza przy budowie dróg, a po dwóch latach tłuczenia kamieni, został piekarzem w dużej piekarni na Brooklynie u Niemca, gdzie przepracował 10 lat. Przeskakujemy je, jakby ich nie było. Ten oto portret został zrobiony w 1920 roku, kiedy szykował się do powrotu, o czym na odwrocie informował swoją żonę tym zupełnie niesłychanym listem na odwrocie portretu, arcywzorze listu miłosnego pozbawionego wszelkich ozdobników i sentymentalizmów. „Przesyłam Ci swoją podobiznę, a niedługo ja sam będę”. Niedościgła lakoniczność. Trafność. W punkt G.

Nie zachowały się w rodzinnej legendzie żadne szczegóły z tych 12 lat Wincentego w Nowym Jorku. Nie wiadomo zatem, jak ten Odyseusz radził sobie ze śpiewem Syren, jak chronił siebie przed czarami Kirke, w jaki sposób odparł pokusę nieśmiertelności, którą ofiarowała Kalipso. Nie ma żadnych komentarzy, plotek, domysłów, ta historia jest niema.

Niewiele wiadomo też, czy babcia Antonina-Penelopa miała zalotników. Na pewno nie 136; mówiło się natomiast o Żydzie, domokrążcy, i przyglądano się wtedy żartobliwie rysom mojego ojca, Tadeusza, ale to były żarty, wcale niepokątne i głośno wesołe, bo całkowicie bezpodstawne: ojciec urodził się 10 miesięcy po powrocie dziadka.

Ciężka praca, tęsknota, samotność, troska, śmiertelne ryzyko, strach i trwoga, ale też jasne strony życia mężczyzny w sile wieku, nowojorczyka – to wszystko jest skryte.

Wydawać by się mogło, że rajd przez kulę ziemską w mundurze carskiego żołnierza (wojna rosyjsko-japońska jako wersja z porażką wojny trojańskiej), jak i 12-letnia wędrówka po otchłaniach Nowego Jorku odmienią późniejsze życie dziadka. Ale najwyraźniej miały te wyprawy wymiar krążenia po okolicy, a nie wyprawy na krańce.

Może Wincenty zagarnął ogrom Syberii i Oceanu w siebie, może tęsknota rozrosła się w nim poza mijane horyzonty, ale nie przeniósł tej dali w swoją wieś, w swoją zagrodę. Może w jakiś sposób odłożył się w nim cywilizacyjny rozmach Manhattanu, budował przecież autostrady, kiedy w Strzałkowie nikt nie widział samochodu, piekł chleb dla setek tysięcy w wielkiej, nowoczesnej piekarni, patrzył na zgiełkliwy tłum i na wieżowce, które drapały chmury.

Ale gdy wrócił, jego wieś i zagroda nie wyglądały dla niego jak grudy błota. To było moje doświadczenie po powrocie z emigracji. Gliniana chata kryta strzechą ledwie wystawała nad powierzchnię piaszczystej ziemi, z której nieśmiało wyrastało małe żytko i niziutki owies. Krowy i konie w porównaniu z amerykańskimi wyglądały jak psy, a świnie jak świnki morskie, gdyby ktoś wiedział w Strzałkowie, co to jest. Dziadzia pewnie sobie to uświadamiał, ale nie doznawał tego pomniejszenia, nie dokuczało mu.

Pług był jednoskibowy na stopce. Wszystkie narzędzia i sprzęty, wśród których ja się do lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku także obracałem, były takie same jak w XIV wieku, w średniowieczu i nie jest to żadna metafora zacofania, to jest zacofanie w znaczeniu postępowej myśli oświeceniowej, dla której czas nigdy nie biegł dostatecznie szybko.

W centralnej Polsce, 30 km od Kalisza, elektryfikacja dotarła do wsi Strzałków w 1957 roku, już po śmierci babci i gdy dziadek już był od wielu lat ślepy. Dopiero wtedy złote koło mitu wypaczyło się w kierunku spirali postępu, ale dziadek nie chciał już na to patrzeć i nie miał na razie czym, bo operacja zaćmy była wtedy jeszcze przed nim. Dopiero wówczas dotarło do Strzałkowa oświecenie w postaci sowieckiego komunizmu.

Gdy z moimi dziećmi, prawnukami Wincentego, wiele lat później, kiedy już komunizmu nie było, odwiedzałem muzea etnograficzne, to wszystkie spotykane tam eksponaty sprzed wieków były mi znane jako narzędzia i sprzęty codziennego użytkowania.

Miały w sobie ślad ciała, którego były anatomicznym przedłużeniem, wyrastały jakby z nieobecnych już dłoni zachowując ich kształt i ruch. One były cielesne i wzywały o dotyk, prosiły o następne ręce. Och, wy, narzędzia poręczne, pełne wewnętrznych przegubów i nadgarstków. Trafne na ślepo. Wypełnione skamieniałym potem, wygładzone naskórkiem.

Brałyście, kosy, ludzkie ręce w swoje uchwyty, by kołysać żniwa, cepy rytmiczną finezją wyłuszczały ziarnistą prawdę kłosa, kierzanki czyniły cuda przemiany śmietany w masło, dzieże i misy przeistaczały mąkę w ciasto i chleb. Krzesła wysiedziane z pniaka, podniesione z kucek pięknie toczonymi nogami, podnosiły czoła odchylonym oparciem; stoły rozległe, nakrywane jak łąki, żywiły głody wiecznie zbliżającą się wonią garnców; szafy zdobne jak kościoły pełne garniturowych ornatów i komżastych koszul szły co chwilę na niedzielną mszę; pościele krochmalone i obrusy na codzienne ołtarze tłoczyły się na każde otwarcie; łoże wyłożone słomą dla zapachu przetykane sianem i snami o łanach falujących na wietrze ujmowało ciało w nagość; te wszystkie sprzęty łasiły się do ludzi i kochały ich cichym tętnem drewnianych serc. Tak to dziadzia odczuwał, a ja byłem tego intymnym świadkiem.

Rzeczy w Ameryce odstąpiły od siebie i uciekły od ludzi w wibracje pieniądza skurwionego na papier. Więc Wincenty, gdy powrócił, błogosławił narzędzia i sprzęty, a te wyginały się pod jego ręką i drżały, nie tylko miękkie i wygodne, takie były też w Nowym Jorku, ale oddane i w każdej chwili oczekujące, czego nie było nigdzie indziej. Dziadzia był jak Jakub patrzący z politowaniem na piramidy z perspektywy namiotu z koziej skóry.

Zdjęcie grupowe pokazuje go w towarzystwie córki i żony przed tą glinianą chatą 35 lat po powrocie z Ameryki, kiedy jedynym sprzętem dwudziestowiecznym w całej okolicy był aparat fotograficzny, którym się ktoś nieudolnie właśnie posłużył. Powrócił, jak widzimy, trzydzieści pięć lat temu, ale ciągle trwa w tym powróceniu. Jest przywrócony swojej zagrodzie, przeniesiony przed chwilą trzydziestu pięciu lat w tę chwilę tu oto, jeszcze w nowojorskim ubraniu, surducie, włóczkowych spodniach i świetnie uszytych butach, w których szlifował nowojorskie bruki, w których chodził pół wieku po piaskach Strzałkowa i okolic, w których potem, dwanaście lat później, zostanie pochowany. Pług był nadal jednoskibowy na stopce i ja nim jeszcze orałem. Wincentemu nigdy, ale to nigdy nie przyszło do głowy, by kupić dwuskibowy pług na kółkach.

Przedtem i potem i zawsze dziadzia już był w tym powróceniu, w tym ubraniu. Kiedy się mył i golił, ubierał w surdut, to właśnie powracał. Kobiety ujmują go w tym powróceniu z obu boków. Babcia trzyma bukiet kwiatów, które właśnie im obojgu zebrała 35 lat temu na wiecznie powitanie w tej oto tu chwili. Jego córka, ciotka Józefa, teraz ponad pięćdziesięcioletnia kobieta, była pięcioletnią dziewczynką, gdy wyjechał, siedemnastoletnim podlotkiem, gdy powrócił. I we wszystkich tych chwilach była w tej sukience, albo bardzo podobnej, dziewczęcej, wyprasowanej na to tamte powitanie z powrotu i na to teraz przed aparatem powracające powitanie.

Odyseusz powrócił i z tego powrócenia już do śmierci nie wrócił, trwał w tym powróceniu, chociaż potem, po śmierci żony i córki, coraz mniej już nie było po co i do kogo wracać.

Otwarte okno, którego szyby rozmazujące impresjonistycznie obrazy pamiętały Insurekcję Kościuszkowską. To jest to okieneczko, stuk, stuk, panieneczko. Za nim doniczki z kwiatami. Dużo tu kwiatów, zauważcie, jak na glinianą chatę, której pobielane ściany świeciły się z daleka. I ta nadwyżka ubrania z Nowego Jorku, ale nie odgraniczająca się, tylko akcentująca powrót z daleka. Tam przez to otwarte okienko ponad kwiatami wchodzi duch, nie przez drzwi, nie przez próg jak człowiek, jeno przez okienko cudem na ojczyzny łono, gdzie sprzęty w czterech kątach i piec piąty. Dopiero gdy się rozkołysze w kolebce fundamentów, wybiega znów przez okienko, ten duch z panieneczką, koniom wody dać, gasić tęsknotę do tych pagórków leśnych, do tych łąk zielonych i pól malowanych zbożem. W ten krąg złoty mitycznej pamięci, która krąży upojona szczęśliwym powtórzeniem i za każdym razem się wzrusza.

Tak, znacie to wszyscy, także Ci urzeczeni „Transatlantykiem” Gombrowicza, którzy prześwietlili szyderstwem każdy narodowy sentyment, bezbronni są wobec łez, gdy nadchodzi ten czas, o roku ów, zwany w naszym kraju przez lud rokiem urodzaju, wstawcie, jaki chcecie pod to wzruszenie ojczyźniane, bezwstydne, sentymentalne i skrajnie kiczowate, bezwzględne jak tortura, upokarzające jak odruch Pawłowa. Kap, kap, płyną łzy. Za każdym razem. Nawet dzisiaj, kiedy sentyment został z wyżyn „Pana Tadeusza” strącony w szambo. Płyną łzy do szamba i je rozrzedzają. Szambo pełne łez mniej śmierdzi.

Fotografie znalezione, jest nawet taki termin w literaturze fachowej. Znalezione jak wyłowiona butelka z rzeki czasu, ze wzburzonej Panta Rei. Poruszają kryształy pamięci, głębokie i niepodważalne rozumem sentymenty, zasadzone na spiralach DNA. Fotografie te wydobywają głębsze obrazy, nie sfotografowane. Jest obraz Kazimierza Więckowskiego, kapitana piechoty, pradziada Wincentego, który po ogłoszeniu drugiego rozbioru Polski nie wykonał rozkazu wycofania z oddawanych Prusom ziem. 22 stycznia 1793 roku stawił opór w nadgranicznej Kargowej. Właściwie chciał miasto pruskiemu oficerowi zgodnie z rozkazem przekazać, ale gdy ten nadjeżdżał na czele oddziału na wielkim hanowerze, Kazimierz, zakłopotany, obracał się bezradnie tymi charakterystycznymi ruchami Więckowszczaków, patrzył na swój oddział i na tych nadjeżdżających Prusaków klaszczących kopytami po bruku przed ratuszem i nagle, sam się tego nie spodziewał, złapał wędzidła hanowera, który się wspiął i zrzucił Prusaka, a Kazimierz zakomenderował do swoich: Ognia!

Andrzej Więckowski

GALERIA PHOTOZONA

Galeria sztuki Ośrodka Kultury i Sztuki we Wrocławiu – Instytucji Samorządu Województwa Dolnośląskiego pn.: PHOTOZONA.

Andrzej WIĘCKOWSKI – Zaginiony między dziadem a wnukiem

Kurator wystawy: Agata Szuba

www.photozona.pl

Czytany 5283 razy Ostatnio zmieniany poniedziałek, 26 luty 2018 14:20