25 Lut

"Co widać" w Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie

by lena wicherkiewicz

Z nieukrywaną radością przeczytałam rozmowę, którą przeprowadził z kuratorami wystawy Co widać Sebastianem Cichockim i Łukaszem Rondudą, Stach Szabłowski...

...(Obieg: http://www.obieg.pl/prezentacje/31290 oraz http://www.obieg.pl/rozmowy/31299). Moje serce zabiło mocniej szczególnie przy wyznaniu: „Następuje powrót do przyjemności tworzenia bez nadmiernych intelektualnych obciążeń”. Brawo, Łukasz! Wreszcie ktoś otwarcie to powiedział. Dziękuję też za zdjęcie z naszych ramion przytłaczającego obowiązku nieustannego odnoszenia się do wielkiej awangardowej i neoawangardowej tradycji. Cóż za radosna ulga…

Zostawmy jednak tymczasem na boku kuratorskie obserwacje i tezy (przy okazji proszę koniecznie przeczytać tekst kuratorski, w którym wyraźnie widać, jak trudno jest jednak uwolnić się od potrzeby intelektualnego uzasadniania wyborów, klasyfikowania, odwoływania się do autorytetów i trzymania kuratorskiego steru). Wracajmy do sedna, do wstawy. Co widać, już w tytule, poprzez użycie bezokolicznikowej formy, zdaje się wskazywać na dążenie do bycia bezstronnym salonem wystawienniczym, swobodnym przeglądem. Lecz czy jest tak naprawdę?

Wystawę oglądam już po wernisażu, we wtorek wieczorem: około siódmej w budynku dawnej „Emilii” tłok. Nie chodzi tylko o wrażenie ekspozycyjnego nadmiaru, na wystawie zaprezentowane są realizacje ponad 80 artystów, ale przede wszystkim o publiczność, która dopisała i z emocjami wypisanymi na twarzach ogląda, fotografuje, rozmawia, dopytuje. Ferment w powietrzu, wiosenny powiew (to nie tylko aura za szklanymi taflami tymczasowej siedziby MSN). To dobrze.

Agnieszka Kurant, Mapa wysp fantomowych, 2013, wydruk cyfrowy, 2 mapy, 70 z 100 cm, 30 map 21 x 30 cm

Pierwsze wrażenia? Swoboda, rozproszenie, świeżość, lekki, przyjemny chaos. Oglądając wystawę próbuję uwolnić się od wiedzy, którą przyswoiłam już na jej temat – informacji prasowej i kuratorskiego expose. Zagłębiając się w wystawowe meandry, szybko zapominam jednak o założeniach. Pierwsze impresje dotyczące „przewietrzenia” polskiej sztuki mijają jednak, gdy dokładniej przyglądam się realizacjom. Niby nowe, a jednak – wciąż widać samo… Znane nazwiska: Althamer, Bałka, Żmijewski, Libera, Sawicka (trudno uwolnić się autorytetów). Grzeszykowska, Smaga, Sasnal, Rajkowska (jeszcze dość młodzi, a już klasyczni, więc bezpiecznie) z nowymi realizacjami, czasem jednak z niezbyt nowymi ideami. Są jednak „nowości” zupełnie egzotyczne, prezentacje artystów działających lokalne, prowincjonalnie, jak Daniel Rycharski, Michał Łagowski czy Krzysztof Maniak. Te ostatnie to rezultat kuratorskich podróży po Polsce – chwali się ten poszukiwawczy wysiłek, nie tak częsty przecież, którego efektem jest osobisty, charakterystyczny rys przeglądu. Odnoszę jednak wrażenie, że wskazane przez Łukasza Rondudę i Sebastiana Cichockiego zjawisko, jest zaledwie jednym z istniejących w najnowszej sztuce polskiej, i które dodatkowo mocno tkwi w naszej artystycznej tradycji.

Swobodna struktura wystawy wyraźnie ilustruje obserwację, z którą występują autorzy, że „plastyk robi to, co czuje”. Jak dobrze, że zostało to w końcu ugłośnionie, zarówno w kuratorskim tekście oraz we wspomnianej na wstępnie rozmowie, jak i poprzez artystyczne wybory. Dodajmy, że kuratorzy przyznali, że jeszcze niedawno taka postawa „była obciachem” (sic!). Czyżby jednak rozbrajająca szczerość wyznania nie ujawniała czegoś głębszego: programowego rysu polskiej sztuki, jej „plastycznej nieatrakcyjności”, którą dotychczas przykrywały idee i obowiązki, skrzętnie podtrzymywane przez art establishment? To temat na szerszą refleksję. Słowo „plastyka”, w kontekście wystawy Co widać, ma przede wszystkim wskazywać na przyjemność pracy z materią i koncentrację na jakościach wizualnych. Jest to rzeczywiście widoczne: silna obecność malarstwa, dużo obiektów-instalacji, namacalna niemalże „materialność” wystawy. Prawdziwa radość tworzenia. Jednak nadal wyczuwalne jest, że społeczne i inne pozaartystyczne obowiązki są wciąż istotnym składnikiem wypowiedzi. Nawet Agnieszka Przezwańska, którą lubię za efemeryczność, improwizacyjny charakter działań i kolorystyczną wrażliwość, na wystawie pokazuje realizację z wyraźnym społecznym i utopijno – konceptualnym celem: propozycję barwnej rewitalizacji sali obrad polskiego sejmu (Makieta sejmu, 2014). W tym wystawowym nadmiarze oraz swobodzie i radości tworzenia zatęskniłam jednak za precyzją ostrza kuratorskiej selekcji, jak choćby taką, jaką wykazał się Tom Morton budując brytyjską części głośnej British British Polish Polish.

Są jednak dla mnie są na tej wystawie prawdziwe perełki. Jak obrazy Magdaleny Moskwy, artystki od wielu lat tworzącej, ale do tej pory niezbyt chętnie zauważanej przez najważniejsze instytucje artystyczne. Szkoda tylko, że kuratorom nie udało się uchwycić istoty jej twórczości. Jest też nowa realizacja Agnieszki Kurant, świeża, z surrealistycznym posmakiem, niemal Borgesowska wizja wysp nieistniejących. Byłabym jednak ostrożna z łączeniem jej twórczości z intelektualno-konceptualnymi tendencjami. Jest jeszcze hipnotyczny Jakub Woyarowski, który wydaje się kontynuować nurt zapoczątkowany przez Agnieszkę Polską, na wystawie celnie umieszczony tuż obok jej najnowszego projektu. I Bownik. Precyzja i siła wyrazu jego fotografii jest zniewalająca: tajemniczość, obsesyjność, z cieniem oniryczności. Trudno jest mi jednak zaakceptować operacje na roślinach dokonane, by zrealizować serię „Disassembly”. Ogromną przyjemnością było oglądanie „dobrze wykonanej pracy”: technicznej precyzji, zaangażowania i dbałości o detal, wartości jakoś zagubionych, bądź nie celebrowanych w przeważającej części polskiej produkcji artystycznej. Wszystkie wspomniane przeze mnie realizacje mają to wszystko.

Konstrukcja, geografia wystawy, jej swobodne przenikanie się z prezentacją kolekcji MSN zajmującą poziom parteru, ujawnia coś jeszcze: wrażenie nieoczywistości, niejasności, zaciemnienia. Jakby kuratorzy zaledwie nieśmiało „przemycali” to, co świeże, inne, nieopatrzone unikając otwartej i emocjonalnej (tak!) wypowiedzi. Czyżby jednak chodziło o wsparcie ze strony autorytetu kolekcji i wskazania „części wspólnych”? Tego braku odwagi i wyrazistości mi szkoda, bo przecież kuratorzy już raz wspólnie pokazali taki potencjał – ryzykownie i czysto - przy okazji Polskiej sztuki narodowej dwa lata temu. W tym kontekście Co widać jawi się jakoś niewyraźnie. Rozumiem - stąpamy po grząskim gruncie i ryzyko całej operacji jest ogromne: materia wystawy jest teraz delikatniejsza, a konsekwencje wyborów – zapewne większe.

Dorota Jarecka w recenzji napisanej dla „Gazety Wyborczej” porównuje Co widać do mitycznej Sceny 2000. Myślę, że jest inaczej. Autorom chodziło jednak o wyzwolenie się z obowiązku diagnozy krytycznej czy pokoleniowej manifestacji. Wydaje się także, że ze strony artystów jest również podobne pragnienie. Co widać wydaje się bardziej flirtować (nieśmiało, to prawda) z przeglądem, salonem, swobodną prezentacją bez obowiązku udowodniania programowej tezy. Jak trudno ten wolny ideał osiągnąć, przeciąć pępowiny tradycji i społecznego obowiązku sztuki, pokazuje też z całą wyrazistością. Za odwagę podjęcia się tego zadania i odsłonięcia kulis bolesnego procesu – chustki i czapki z głów!!

Lena Wicherkiewicz

Wystawa trwa od 14.02.2013 do 1.06.2013

Bownik, Krata, 2012, archiwalny wydruk na dibondzie, 112 x 92 cm